Czasem trzeba trochę więcej czasu żeby podzielić się przeżyciami. Wspomnienia muszą się ułożyć, emocje przetrawić, a paznokcie wreszcie zejść z palców prawej stopy (dwa). Wtedy można napisać podsumowanie tego, co działo się przez 8 dni Cape Wrath Ultra. Oczywiście nie sposób słowami, czy choćby najdłuższym artykułem ogarnąć całego spektrum emocji, uczuć i odczuć, przeżyć, widoków, rozmów, ludzi i doznań. Ale spróbuję stworzyć choć zarys mojej „wielkiej szkockiej przygody”. Oczywiście z akcentem rugby.
To od początku była historia z rugby w tle. Bo od rugby się zaczęło i zimowych biegów treningowych w słowackich Tatrach i austriackich Alpach (trener Andrzej Kozak dawał nam popalić). Nad moją formą przed startem w Szkocji czuwał nasz klubowy kolega, były rugbista i trener przygotowania fizycznego Juvenii Janek Głazek, a w koszulki, spodenki i getry zaopatrzył mnie Tomek Plenkowski z Gonga.
Dlatego podczas Cape Wrath Ultra od startu do mety biegłem w stroju do rugby. Szybko stało się to moim znakiem rozpoznawczym: "A, to Ty jesteś tym gościem, który biega w sprzęcie do rugby! Widziałem Cię na trasie!" - mówili inni biegacze, kiedy rozmawialiśmy podczas posiłków po kolejnym dniu zmagań. Niektórzy zapamiętywali moje „białe” getry, które po pierwszych dwóch dniach z bielą nie miały już zbyt wiele wspólnego. Na trasie nie brakowało z resztą ludzi związanych z naszą dyscypliną. Alasdair Moffet grał przez lata na rwaczu w szkockiej ekipie, a Sabine de Vries co roku odpowiada ze obsługę medyczną Amsterdam Sevens. Trzy dni przed końcem, kiedy mijałem ją na trasie zapytała, kiedy gramy w rugby? Na ostatnich kilometrach przed latarnią morską na Cape Wrath zapytałem, czy podtrzymuje chęć na mecz po południu, ale nawet wizja paryżanki nie była dla niej zachęcająca.
Ja na tych ostatnich kilometrach czułem się jakbym frunął i gdyby na mecie czekało boisko i 80 minut meczu, pewnie niesiony emocjami od razu ustawiłbym się na pozycji. Być może było tak dzięki taktyce, którą przyjąłem jeszcze przed biegiem i którą udało mi się realizować do samego końca. Kiedy widzisz na trasie innych biegaczy, a masz w sobie ducha rywalizacji, bardzo łatwo jest dać się ponieść. Złapać wiatr w skrzydła, poczuć podmuch nieśmiertelności i rzucić się do przodu. Przeżyłem to podczas kilku biegów ultra w Polsce i nigdy dobrze się do nie kończyło. Tym razem uniknąłem tej pułapki.
Już pierwszy dzień zachęcał do tego, by puścić wodze fantazji. Tylko 37km, w niemal połowie wiodące asfaltową lub wygodną, bitą drogą wzdłuż jeziora oraz dnem rozległej doliny. Biegłem, ale nie forsowałem tempa. Pozwalałem się wyprzedzać, posiliłem się na jedynym podejściu, które mnie rozczarowało (myślałem, że będzie dłuższe i bardziej strome), puściłem się w dół doliny i krótko potem byłem na mecie z czasem poniżej 4 godzin, zastanawiając się czy to nie było za szybko.
Szczyty pobliskich gór tonęły w chmurach. Pod tą białą zawiesiną malował się krajobraz wyjęty dosłownie z filmu o Harrym Potterze. Słynny wiadukt kolejowy, którym przejeżdżał Hogwart Express. Poniżej rozłożono 25 niebieskich, ośmioosobowych namiotów, na które padał jednostajny drobny deszcz. Było mokro, o wysuszeniu sprzętu biegowego można było zapomnieć, zaczęły atakować nas pierwsze meszki. Uczestnicy, wciąż uśmiechnięci prowadzili ożywione rozmowy podczas kąpieli w lodowatej rzece i w namiotach kuchennym oraz jadalnym, gdzie serwowano syte i energetyczne, wegetariańskie posiłki. Znalazłem się przy stoliku „przyszłych mistrzów”: jedyny Hiszpan, Kolumbijczyk, Polak i Meksykanka w stawce, a więc wszyscy potencjalni zwycięzcy w kategorii narodowej. Niestety do mety dotarliśmy tylko z Miguelem – Hiszpanem.
Gdybym próbował opowiedzieć każdy dzień z osobna, byłaby to prawdopodobnie lektura tylko dla najwytrwalszych i prawdziwych długodystansowców. Dość powiedzieć, że drugi dzień – mokry, deszczowy, mglisty, wietrzny i chłodny mocno przetrzebił stawkę. Niemal 60 km w górach, w bardzo trudnym terenie, z długą przeprawą przez bagniste dno doliny, gdzie nogi zapadały się po kostki w trawie i błocie, dla wielu okazały się nie do przebycia. Ci, którzy przetrwali i nie skręcili nóg na skalistej i kamienistej, wąskiej ścieżce na ostatnie „prostej” do biwaku, otrzymali jednak wspaniałą nagrodę. Kolejne sześć dni towarzyszyło nam słońce i widoki, które do dziś mam przed oczami. Skończyło się suszenie rzeczy w śpiworach, teraz co dzień namioty i biwakowe płoty stanowiły suszarnię dla butów, skarpetek i wielokolorowych koszulek.
Słońce wcale nie oznaczało jednak, że będzie łatwiej. To, co określa się mianem Scottish Highlands można równie dobrze ochrzcić mianem „Scottish Wetlands”. Jest tu niezliczona wprost liczba rzek, potoków, jezior, stawów, bajor i bagien. W ciągu ośmiu dni pokonaliśmy ponad 100 rzek, brodząc przynajmniej po kostki w wodzie. W dnach dolin teren na ogół był podmokły, a podczas biegu nogi nie raz wpadały w ukryte bagna po kolano. Człowiek lądował twarzą w kępach trawy i klął pod nosem. Nogi mieliśmy więc permanentnie mokre, ubłocone i przesiąknięte zapachem mokradeł (z zasypianiem w namiotach nie było więc problemu).
Drobne potoki i cieki wodne były często trudniejszą przeszkodą niż duże rzeki. Drążyły w terenie głębokie rowy, które trzeba było przeskakiwać, stąpając nieraz po niepewnym gruncie i wysepkach pokrytych miękkim, łatwo odrywającym się mchem, albo zeskakiwać na dno i wspinać się na skarpę po drugiej stronie. Upadków i skręceń nie brakowało.
Nawigowaliśmy z mapami i kompasami przez polne drogi i kręte ścieżki, często wydeptane przez kozice, których truchła rozkładały się gdzieniegdzie przy trasie. Czasem ich obecność w okolicy zdradzał tylko smród padliny. Aż 20 procent trasy prowadziło zupełnie poza szlakami. Wówczas, poza wspomnianymi parowami, pokonywaliśmy strome zbocza usiane kamieniami i kępami twardej trawy oraz pełne nierówności i dziur. Na zmianę towarzyszyły nam mokradła i pola twardego, nieprzyjemnego wrzosu. Musieliśmy znaleźć właściwe wyjście z doliny, lub zbiec ze szczytu we właściwe miejsce, by trafić na kolejny fragment ścieżki.
Wszędzie towarzyszyła nam cisza, którą przerywały tylko… kukułki. Była to jedyna oznaka życia w tym surowym, pięknym krajobrazie. W Szkocji las pojawia się sporadycznie. W górach towarzyszyły nam płowe, wiecznie wyschnięte trawy, jasne skały i czarne klify piętrzące się ponad naszymi głowami. Zwłaszcza czwartego dnia w paśmie o nazwie Torridon, gdzie można zobaczyć formacje skalne odsłonięte i niezmienione od 4 milionów lat! To tam mieliśmy okazję przebiec szczytem malowniczego wodospadu, a potem odbyć żmudną przeprawę, trawersując zboczem góry i przedzierając się przez dno doliny, o której zapomniał Bóg.
Z tymi stonowanymi barwami niemego krajobrazu kontrastował tylko błękit nieba i… jezior. Było ich całe mnóstwo i to one tworzyły najbardziej malownicze zakątki. Część z nich położona była wysoko na górskich przełęczach, po innych wiatr gnał fale, a jeszcze inne, sunęły wąskim gardłem pomiędzy szczytami, łącząc się z morzem. Woda w nich była lekko słona.
Jak łatwo się domyślić, w tak trudnym terenie stawy skokowe mocno dostawały w kość. Wykształcił się nawet „Cape Wrath Syndrom” – przeciążone od uderzeń, wykręceń i pracy ścięgna oraz więzadła w stawie skokowym zaczynały boleć. Kostki i dolne części goleni puchły. Ostatnie dwa dni biegu, poranek w naszym obozie wyglądał jak „świt zombie”. Ponad setka ludzi chodziła na sztywnych nogach, kuśtykała, kulała, wspierała się na kijkach, lekko pochylona sunęła pomiędzy namiotami, a toaletami w chocholim tańcu. „A Ty codziennie bardziej uśmiechnięty”, powiedział mi szóstego dnia Ian ze Szkocji.
To oczywiście nie znaczy, że po spokojnym początku zacząłem ścigać się z czołówką. Realizowałem taktykę i… marzenie, więc jak mógłbym się nie uśmiechać! Spokojniejsze pierwsze trzy dni, podczas których pilnowałem komfortowego tempa sprawiły, że w kolejne mogłem przyspieszać. Robiłem to zazwyczaj na ostatnich 10-15 km. Dostawałem nowej energii (na ogół zaraz po zjedzeniu kaszy kus kus, którą codziennie przygotowywałem sobie na trasę, lub po zagryzieniu oscypka – kolejna tajna broń polskiego jedynaka) i biegłem aż do mety. Po jakimś czasie ten bieg stał się naturalnym ruchem. Marsz był irytujący i męczący. Gdziekolwiek się dało, albo podejście nie było zbyt strome i nie powodowało zbyt dużego wydatku energetycznego – biegłem. Trochę jak Forest Gump. Nawet przez ostatnie dwa dni, kiedy moja lewa kostka poważnie opuchła i nie pomagało jej nawet chłodzenie w rzece. Zaprzyjaźniłem się z bólem, który lekko kłuł podczas biegu i parłem do mety. Czasem nawet o nim zapominałem. A o lekach przeciwbólowych nawet nie pomyślałem.
Może trudno w to uwierzyć, ale to było 400 km zachwytu. Każdą minutę w trasie, a potem na biwaku wspominam z ogromną przyjemnością. W przypadku tych obozowych nie można się dziwić, bo wolontariusze traktowali nas jak bohaterów. Dawno nie spotkałem tak otwartej, przyjaznej i serdecznej grupy ludzi. Po dotarciu do mety dnia oddawaliśmy na noc nasz nadajnik GPS, dzięki któremu widział nas organizator i wierni kibice śledzący stronę WWW. Potem odbieraliśmy nasz 20-kilogramowy worek z rzeczami, które do namiotu zanosił nam wolontariusz. Tam na ogół czekał już „ultra mail” – listy od rodzin, jak na wojnie, dostarczane na papierze do każdego uczestnika.
Zaczynała się wówczas rutyna – mycie w rzece, przebranie i posiłek. Panie i panowie w kuchni – również wolontariusze – poza sutymi porcjami serwowali nam również uśmiechy, słowa otuchy, gratulacje. Wielu wolontariuszy było biegaczami, którzy w ten sposób pracowali na darmowe miejsce w kolejnej edycji biegu. Rozumieli więc nas, nasze zmęczenie i potrzebę rozmowy po całodniowym obcowaniu z oszałamiającym, ale odludnym krajobrazem.
Do mojej rutyny należało również przygotowanie mapy na kolejny dzień, wysuszenie sprzętu biegowego, przygotowanie zielonej herbaty do camel backa i wspomnianej kaszy kus kus z ogórkami kiszonymi, kukurydzą, kabanosem i przyprawami – turbo paliwo. Zasypiałem zazwyczaj przed zachodem słońca, który w Szkocji o tej porze roku przychodzi przed 23. Rano śniadanie, wcieranie sudocremu w drażliwe miejsca i getry na stopach (tajna metoda, dzięki której uniknąłem odcisków i odparzeń), oklejanie plastrem papierowym, weryfikacja sprzętu (codzienne, obowiązkowe wyposażenie), odbiór trackera i w drogę! Co ciekawe - codziennie z niezmienną ciekawością i radością. Nie było etapu, przed którym pomyślałbym, że tym razem mi się nie chce, że kilometrów dużo, a suma przewyższeń odstręczająca. Czysta radość z biegu. Bez choćby jednego poważnego kryzysu, czy cienia myśli o nieukończeniu.
A największą już radość czułem ostatniego dnia. Rosła we mnie z każdym kilometrem. Najpierw grupa wolontariuszy śpiewała nam na punkcie kontrolnym piosenkę „Stop” Spice Girls. Potem wbiegliśmy na Sand Wood Bay - śnieżnobiałą plażę, otoczoną czarnymi klifami szarpanymi przez spienione fale. Tam, gdzie woda była spokojniejsza miała lazurową barwę tropikalnych rajów. Cały krajobraz jeszcze piękniej wyglądał ze szczytu pobliskiego klifu, na który wspięliśmy się po krótkiej przebieżce w kopnym piasku. Potem jeszcze kilka klifów – zbiegi na poziom morza do rzek i wspinaczka na 200 m n.p.m. Niby nic… a jednak. Na koniec długa prosta przez bagna, która ostatecznie przetestowała naszą wytrzymałość i determinację.
W końcu wpadłem na drogę do latarni morskiej. Mojego celu. Latarni, którą widziałem w wyobraźni podczas wszystkich żmudnych i ciężkich treningów. Obrazowałem ją sobie, kiedy nie miałem już siły znów przyspieszyć zgodnie z rozpiską Janka. Była moim głównym celem od ponad pół roku i nie mogłem teraz się zatrzymać. Minąłem kolejnych dwóch zawodników. Biegłem, a to co poczułem, kiedy pokazała się za zakrętem niech pozostanie niewypowiedziane. Życzę każdemu, żeby miał taką chwilę w swoim życiu.
A wynik? Cóż, nie nastawiałem się na walkę. Chciałem po prostu pokonać 400 km w 8 dni z 11 000 metrów przewyższenia w trudnym szkockim terenie, z mapą w rękach, mokrych butach i bólem, który nauczyłem się ignorować. Po czterech dniach żona napisała mi, że jestem 26. Byłem zdziwiony, ale czułem się tak dobrze i świeżo, że poprawa tego miejsca musiała przyjść samoczynnie. Potem już codziennie, koledzy Brytyjczycy, czujący mój oddech na plecach informowali mnie o awansie. Niby od niechcenia, ale chyba też z lekką irytacją, że wciąż jestem taki zadowolony i sprawiam wrażenia mniej zmęczonego i poskręcanego od kontuzji niż oni. Na mecie stawiłem się z 13. czasem na 177 startujących i 110, którzy ukończyli Cape Wrath Ultra. Wynik, o jakim przed startem nawet nie marzyłem.
Po rozdaniu medali podszedł do mnie Ian, który był najszybszy czwartego dnia, ale kontuzje stawów skokowych nie pozwoliły mu rywalizować o podium (choć zmieścił się w pierwszej dziesiątce). Śmiał się, że jeśli ścigalibyśmy się jeszcze kilka dni, prawdopodobnie przegoniłbym jeszcze połowę czołowej dziesiątki. „Powinieneś wrócić za dwa lata i już porządnie się wtedy pościgać” – rzucił z zaczepnym uśmiechem na koniec.
Skoro od rugby zacząłem, to na rugby też skończymy. Bo po biegu, jak po dobrym meczu, trzeba było jeszcze odbyć trzecią połowę. Jeszcze nigdy piwo nie smakowało tak, jak w latarni morskiej na Cape Wrath, a potem w gronie kolegów-biegaczy, w pubie na campingu w Durness. Kremowe. Szkockie. Z puszystą pianą. A nad kuflami popłynęły opowieści, głupie żarty i anegdoty z życia. Zeszło ciśnienie, wszyscy się rozluźnili, oczy błyszczały satysfakcją i cichym porozumieniem tych, którzy przetrwali. To przeżycie zostanie chyba w każdym z nas. I pewnie każdego z nas zmieni. Bo czy ktokolwiek z tych 110 osób, które ukończyły zmagania w tym arcytrudnym biegu, powie sobie jeszcze kiedykolwiek w życiu: „nie dam rady”. My przecież możemy wszystko!